Artykul mojej przyjaciolki Anny
Było to na początku mojej,
nazwijmy to, kariery duchowej, kiedy
stawiałam pierwsze, ale za to bardzo szybkie kroki w praktyce jednej ze ścieżek
jogi. Miałam to nieszczęście, że dzięki intensywnym medytacjom, powtarzaniu
mantry oraz innym praktykom, „poszłam szybko w ducha”. Stanowczo za szybko!
Moje trzecie oko otwierało się coraz szerzej, co wywoływało nieprzyjemne
doznania fizyczne, ale za tym szły „sidhi”, czyli moce, których osiągnięcie nie
było moim zamiarem, ale przyjęłam je z radością jako dar i efekt moich
wysiłków. To zadziwiające, że oprócz wizji, chwil jasnowidzenia, ogromnej
wrażliwości na energie i umiejętności działania pozytywnym myśleniem, pojawiła
się niesłychana przenikliwość. To było coś niesamowitego, patrzyło się na
człowieka i wiedziało o nim dosłownie wszystko i to w ułamku sekundy. Zasadą,
której należało przestrzegać, było powstrzymywanie się od wszelkich komentarzy,
ocen, a już na pewno, od dzielenia się z innymi swoimi spostrzeżeniami. Każdy
kij ma dwa końce. W moim przypadku to powiedzenie sprawdziło się bardzo szybko.
Widziałam i czułam o wiele za dużo i nie były to budujące spostrzeżenia pomimo
moich usiłowań, by utrzymać się w stanie pozytywnego myślenia i postrzegania.
Któregoś dnia nasza grupa udała się wraz z przywódczynią do Warszawy, gdzie miało się odbyć jakieś ogólnopolskie spotkanie. Zebraliśmy się w liczbie kilkudziesięciu osób w dużym mieszkaniu, gdzieś na Woli. Siedzieliśmy w rzędach na podłodze w salonie, wszyscy ubrani na biało, naprzeciw stojącej pod rozłożystą palmą ogromnej kanapy, na której zasiadła prowadząca wraz z naszą przywódczynią. Obie były w białych sari, długowłose, uśmiechnięte. Było w tym uśmiechu coś, co zupełnie mi nie pasowało. Zaczęłam kręcić się na swojej poduszce. Czułam, jak po bokach policzków smagają mnie jakieś płomieniste strzałki. Po chwili zorientowałam się, że są to strumienie energii z oczu tych, którzy siedzieli za mną. Czyżby i oni byli niemile podekscytowani? – myślałam, czując, jak z każdą chwilą narasta we mnie irytacja – zjawisko niedopuszczalne w tych praktykach. W czasie medytacji w ogóle nie mogłam się skupić: czułam jakiś fałsz dookoła siebie, widziałam mydlane uśmiechy prowadzących i spostrzegłam, że obie są zmęczone i znudzone! W pewnym momencie zapragnęłam wyjść z tej sali, wyjść z tego czegoś, co zaczynało mnie oblepiać. Nie miałam ochoty udawać, że jest mi dobrze w tym gronie, że czuję się szczęśliwa... Już się podnosiłam, gdy prowadząca dała znak, by zakończyć medytację, zostałam więc, postanawiając, że wyjdę zaraz po tym jak prowadząca, zgodnie ze zwyczajem, obdaruje każdego z obecnych spojrzeniem z przekazem boskiej świadomości, po czym zwykle następowało wręczenie jakiegoś słodkiego przysmaku. Czekałam na swoją kolejkę, snując jadowite myśli w rodzaju: Co ty myślisz, że jak mi w oczy spojrzysz, stanie się cud? Jaki cud?! To wszystko to jedna wielka lipa! Jak wy obie wyglądacie pod tą palmą! Ha! Ha! Ha! Cyrk! W co ja się wrobiłam? Cyrk! Zaraz wracam do domu!
Przyszła moja kolej, poderwałam się i szłam kąśliwie uśmiechnięta, zbuntowana przeciwko „bogu tej jogi”, przeciwko wszelkim prawdom, które wtłaczano mi pracowicie do głowy. Szłam, czując, że jestem tak „brudna”, że prowadzącą chyba odrzuci ode mnie na trzy metry. Stanęłam naprzeciw tej wysokiej kobiety, zadziornie uniosłam głowę, by z przekorą i ironią zajrzeć jej w oczy.
I wtedy stało się coś, czego
nigdy nie zapomnę: poczułam delikatne, ale stanowcze szarpnięcie. „Coś” wyrwało
mnie w górę. Byłam teraz maleńką, gorącą i roziskrzoną drobinką światła i z
zawrotną szybkością leciałam przed siebie ku Czemuś, ku Komuś, Kogo odbierałam
jako otwierającego szeroko ramiona, by mnie przytulić, ogarnąć sobą. Zbliżałam
się ku Niemu, jak ściągana gigantycznym magnesem, z jakąś ogromną tęsknotą
pomieszaną z niesłychaną radością, z nieopisanym uczuciem miłości. Było to tak,
jakby się ogromnie do kogoś tęskniło, tak do łez, a jednocześnie odczuwało
niesamowitą radość, jak wtedy gdy wpada się w ramiona kogoś, kogo bardzo się
kocha i kto nas bardzo kocha! Słowa są tu bardzo ubogie! Ten Ktoś jakby zamknął
mnie w swoich ramionach i wtedy stałam się jednym z Nim, stopiłam się z Nim w
jedno. Było tam wszystko: ekstatyczna radość, jakiej nigdy dotąd nie
odczuwałam, śmiech, który wypełniał przestrzeń dookoła, nieznane mi jeszcze
doznanie szczęścia, a nade wszystko gorąca, przelewająca się falami miłość,
miłość, która była również wiedzą, wiedzą wszystkiego, opieką, czujnością,
uwagą, troską, porażającym pięknem. Nie było żadnych pytań, nawet żadnego
okrzyku: Ach, ja już rozumiem! - chociaż zrozumiałam wtedy wszystko, w tej
jednej chwili. Nie było żadnego: On i ja! Była tylko jedność i jestność, która
jest wszystkim i z której wychodzi wszystko. Nie umiem tego inaczej nazwać.
To, co opisałam, wydarzyło się
dosłownie w ułamku sekundy, ale by rozpatrzyć to w sobie, potrzebuję co
najmniej minuty.
Kiedy ocknęłam się, prowadząca
podtrzymywała moje osuwające się ciało. Wróciłam na miejsce cichutka i
promienna. Siedziałam oszołomiona, czując, że moje ciało fizyczne nie jest w
stanie pomieścić w sobie tego szczęścia. Uszczęśliwiony duch tańczył szalony
taniec radości, co wyraziło się salwami radosnego śmiechu po wyjściu z budynku.
Zostałam obdarowana bezcennym skarbem
na dalszą, niełatwą drogę życia. Wędrowałam po różnych ścieżkach rozwoju
duchowego w nadziei na ponowne odnalezienie w sobie tej chwili, którą przeżyłam
wtedy. Czasami, w głębokiej medytacji, wydawało mi się, że podchodzę w pełnej
radosnego lęku ciszy do tego jedynego w swoim rodzaju doznania. Nieraz jeszcze
kończyłam medytację prawie nieżywa ze szczęścia, lecz tamto doświadczenie nie
powtórzyło się już nigdy.
Czytałam różne mądre księgi,
pisma nazywane świętymi, rozmyślałam, rozwijałam się, robię to dotąd, ale
ciągle towarzyszy mi silne przekonanie, że to wszystko jest ZAMIAST. Zamiast
tego stanu, który na tak krótko stał się moim udziałem, a który jest moim
WŁAŚCIWYM STANEM, DO KTÓREGO MAM NIEZBYWALNE PRAWO. Dlatego ciągle towarzyszy
mi uczucie, że zbędne są wszelkie dociekania, spekulacje na temat istoty Boga,
na temat natury Wszechrzeczy. Wiem, że TA CHWILA po prostu przyjdzie, a wtedy
ponownie wszystko stanie się jasne, ale już NA ZAWSZE.
Nie jestem jakimś luminarzem
rozwoju duchowego, cudownym wyjąteczkiem, wybrańcem Boga, czy nawet VSP (Very
Spiritual Person, jak to się mawia na Zachodzie). Mówię o sobie, że jestem
duszą w drodze... w drodze do tego stanu, jaki już raz udało mi
się przeżyć. Czuję, że doznanie to jest przeznaczone nam wszystkim, którzy
świadomie zmierzamy do Stwórcy i to nawet niezależnie od naszej bieżącej
kondycji duchowej. Nie jestem pewna, czy musimy się do tego kwalifikować w
jakiś szczególny sposób. W końcu pamiętam, że ja zostałam „wyrwana” ze stanu
krańcowej negatywności.
Ta prawda pozostaje dla mnie
niezmienna: JESTEŚMY KOCHANI, BARDZO KOCHANI I TO PRZEOGROMNĄ, NIEZMIERZONĄ I
ABSOLUTNIE BEZWARUNKOWĄ MIŁOŚCIĄ. I jeszcze jedno: JESTEŚMY Z NIEGO I JESTEŚMY
NIM. Cała nasza praca polega na tym, by po prostu w to uwierzyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz