Codziennie patrzyła w lustro z nadzieją, że może właśnie dziś ujrzy swą twarz.
Ale nie tą swoją. Ta ją zbyt mocno przerażała.
Pragnęła mieć inną, taką przemienioną, ludzką i ciepłą, pełną miłości i blasku.
Za każdym razem miała nadzieję, że to, co widzi do tej pory, to tylko powtarzający się niczym koszmar sen, który zaraz rozpłynie się w świetle poranka.
A ona obudzi się i spojrzy w lustro. I zobaczy. Piękno…
Pewnego dnia przestała to robić. Straciła już wszystkie siły.
Odeszła nadzieja... Za długo czekała.
Poddała się, uwierzyła w to, że w lustrze już zawsze popatrzy na nią twarz, szpetnie wyżłobiona przez grymas niepewności siebie. Taka maszkara.
Porównywała się z innymi ludźmi. Oni byli tacy ładni, błyszczący, podziwiani, słuchani. Mieli taką moc! Czuła, że do nich nie pasuje.
Odwróciła się ze wstydu od nich, a oni, chociaż nie rozumieli, dlaczego to zrobiła, w końcu odwrócili się od niej.
Nauczyła się żyć w cieniu, który
skrywał jej twarz. W końcu stał się jej tak bliski, że stał się nią samą.
Tak przetrwała wiele lat,
niewidoczna, więc nie zauważana, potrącana popychana, deptana. Tak naprawdę
tylko ten ból, sprawiany niechcący przez innych był jedyną oznaką jej
fizycznego odczuwania.
Tylko ból…
Lecz wkrótce i on przestał jej
przypominać o tym, że żyje.
Po prostu się do niego
przyzwyczaiła.
Nic już dalej nie było. Żadnego
działania. Nic, bezruch.
„Ale nawet bezruch jest Czymś” –
szeptało do niej czasem.
Wtedy miewała nawet lepsze dni,
wychodziła z mroku i spoglądała ludziom w oczy. Lecz nikt nie widział. Mówiła. Lecz nikt nie słyszał.
Cóż się dziwić, przyzwyczaili się do
jej NIE – istnienia.
… Z czasem przestała nawet słyszeć
szept bezruchu.
Jej ciało nie odwzajemniało bytu,
słowo w gardle straciło swoje znaczenie, myśl nieuważnie wypuszczona, już nie
powróciła.
Nawet łza w oku powinna uwierać, bo
zastygła, niewygodna, nieprawdziwa.
I uwierałaby, niczym szklana zadra…
Gdyby tylko czuła…
I przyszedł dzień, kolejny z wielu
następnych. Ale nie dla niej.
Bo dla niej przyszedł CZAS. I zapukał w ciemności.
Ale ona nie usłyszała. Nie mogła,
przecież czas jest rzeczywisty, a ona pogrążona była w swoim świecie
NIErzeczywistości… A może odwrotnie? ...
Wszedł zatem nieproszony, nie
czekając na odpowiedź.
Nie czuła nawet złości, bo przecież
NIC NIE czuła.
A ON otulił ją miękko i musnął jej
twarz oddechem obietnicy, po czym padł przed nią na kolana, oddając tym zachwyt
nad jej pięknem.
Potem zasłonił jej twarz maską, chwycił
za rękę i wyprowadził
z ciemności.
Wtedy stał się cud. Światło odbiło się od maski, migoczący
blask przyciągnął uwagę.
Patrzyli na nią. Wszyscy. I słuchali. Z uwielbieniem.
Chcieli być jak najbliżej niej. Biło
od niej takie ciepło…
Nawet mężczyzna, na którego nawet
nie ośmielała się dotąd spoglądać, zajaśniał w jej stronę. A ona to
odwzajemniła.
Świętowali i tańczyli razem, pośród
innych, upajając się zapachami i kolorami pięknej, usianej gwiazdami letniej
nocy.
Zasłonięta maską, która skrywała jej
nijakość, była podobna do innych.
Czuła się bezpiecznie. Tutaj każdy
miał maskę na twarzy.
Była nimi, oni byli nią…
Wyróżniał ją tylko ten blask i
magnetyzm, którego nie miał nikt inny. Jednak i oni zdawali się przemieniać
przy niej.
Odkryła w sobie coś nowego i
ekscytującego. Poczuła, że zmienia życie tych ludzi.
Samą swoją obecnością.
Inspiruje ich, popycha do działania,
podnosi na duchu, wzbudza wiarę i chęć działania.
Jej siła odkrycia była tak wielka,
jak wielka stała się wtedy jej wiara i pewność siebie.
Podobało jej się to, nie przestawała
się uśmiechać do CZASU. Przecież
to on podarował jej to święto. Właściwie podarował jej nią samą. Tylko
nową.
Podarował jej tą wymarzoną twarz z
lustra. Ludzką i ciepłą, pełną miłości i światła.
Podarował wiedzę alchemika. Moc czynienia czarów. Siłę sprawiania cudów.
- „Podarowałem ci przecież tylko
maskę”- rzekł CZAS.
Spójrz, zaraz zrobi się ciemno, to
normalne, że tuż przed świtaniem zawsze jest najciemniej. Za chwilę wszyscy
zdejmiecie swoje maski, już czas…”
Przeraziła się. Pokochała siebie
taką mocną, silną, piękną.
I oni ją pokochali. Nie chciała tego
oddawać.
Czas jednak był nieubłagany.
Zdarł ze wszystkich maski, by świt
mógł ujrzeć ich prawdziwe twarze.
Ona opierała się jeszcze, znowu
miała wrażenie, że to tylko powtarzający się niczym koszmar sen, który zaraz
rozpłynie się w świetle poranka.
Nie chciała wracać tam, gdzie kiedyś
codziennie patrzyła w lustro.
Jednak maska opadła i z jej twarzy…
I wszyscy wpatrujący się w nią
oniemieli.
Bowiem ich oczom ukazało się coś
większego nawet, niż to, czego doznali od niej do tej pory.
Ujrzeli szlachetnie wyrzeźbione
rysy, jej prawdziwa twarz jaśniała pięknem.
Pięknem wiedzy alchemika. Mocą czynienia czarów. Siłą sprawiania cudów.
Ona była piękna. Mocna. Silna.
Mądra. Dobra. Kochająca. Kochana.
Zawsze…
Tylko w ciągu życia pozwoliła, by
„coś”, „ktoś” ją z tego okradł.
Sprawił, by zapomniała. Wmówił, że
jest grzeszna, że nie zasługuje, że nie może, że nie wolno, że nie wypada, że
musi, aby…
A ona uwierzyła. Patrzyła w lustro i
naprawdę taką siebie widziała. Taką nieładną, niegodną. „To naprawdę ja?” -
pytała ICH czasem.
„Tak, tak, to ty, widzisz, jesteś
niedoskonała, musisz nam zaufać, bez nas nic nie osiągniesz.” – odpowiadali tak
szybko, jak szybko może płynąć impuls z przekaźników, którymi się posługiwali.
Dbali o nią bardzo, pilnowali, by
była na bieżąco, podsyłali cały czas wiadomości. Mieli swoich posłanników,
media, instytucje, autorytety…
A teraz?...
Zobaczyła siebie na nowo.
W oczach tych, z którymi czekała na
Świtanie.
Poczuła, że zmienia życie tych
ludzi. Samą swoją obecnością…
A oni zmieniają JĄ. Tym, że są. I że
zmienia siebie.
Podobała się sobie: taka mocna,
silna, dobra.
I ujrzała swą twarz. I zobaczyła
coś, na co kiedyś tak bardzo czekała.
Jej twarz była ludzka! I prawdziwa.
Jaśniała miłością.
Miłością jej duszy…
Autor: Doula KasiaBo, Grupa Transformacja Swiadomości, Facebook
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz